Janek Foremny wspomina: Pierwsza praca – dzień drugi

Od wczesnego rana lało jak z cebra. Lipcowy dzień budzi się prędko. Wstając z łóżka przed czwartą nad ranem, można spokojnie pominąć czynność zapalania w domu światła zwłaszcza wtedy, gdy wyjściowe ubranie, znajduje się w odpowiednim dla niego miejscu. Tak bywało zawsze w przypadku Janka, posiadającego parę cech związanych z przysłowiowym pedantyzmem.
Wyszli z domu wkraczając w prawdziwy deszczowy kocioł. Ojciec przez chwilę szamotał się z wielkim, w znacznym stopniu zniszczonym parasolem.
W końcu pokrzywione już nieco i pordzewiałe druty zgrzytnęły i rozprostowały się na tyle, że czarna nieprzemakalna tkanina utworzyła niezdarny dach nad mokrą już ojcowską głową. Janek mimo kilkakrotnie ponawianej przez ojca zachęty, nie chciał skorzystać z tego typu osłony dla swojej osoby. Wolał zmoknąć, niż wypaść niehonorowo przed podążającymi na stację znajomymi.
W wagonowym przedziale spali tego ranka prawie wszyscy. Tylko Janek co chwilę przyklejał nos to do jednej, to do drugiej szyby. Był od zawsze bardzo ciekawy świata. Potrafił całymi dniami wpatrywać się w to samo miejsce i ciągle dostrzegać w nim coś innego i nowego. W zależności od pory dnia czy roku, warunków atmosferycznych, czy też zmieniających się nastrojów, ciągle te same niby szczegóły, dostrzegał zupełnie inaczej. Dzięki temu, będąc w podróży, nie nudził się nigdy. I w tym deszczowym dniu z wielką uwagą obserwował rysujące się wzdłuż linii horyzontu ciemne, przeważnie zalesione wzgórza, których zbocza dymiły jasnymi oparami mgieł wróżących przeciągnięcie się opadów deszczu na dłuższy okres czasu.
Janek właściwie marzył o tym, żeby tak właśnie było. Liczył po cichu na to, że deszczowa pogoda przyhamuje roboty na budowie i będzie można po wczorajszej charuwie przy wagonach, nieco odzipnąć. Zmartwił się więc trochę, kiedy dochodząc z innymi do placu budowy spostrzegł, że deszcz jakby ustaje.
Przebierali się w robocze łachy jakoś tak ospale i niemrawo. Każdy dłużej i staranniej dociskał brudne onuce do stóp, przygotowując je w ten sposób na godne przyjęcie budowlanych gumiaków. Nikomu też nie spieszyło się specjalnie do opuszczenia cuchnącej skisłą kawą, ostrym robotniczym potem i papierosowym dymem zatęchłej, obskurnej budy. Jakoś wszyscy dobrze się w niej czuli i chcieli w jej pomieszczeniach jak najdłużej pozostać.
Niespodziewanie jednak poderwał się jak oparzony z drewnianej ławy stary Zdelek. Zdarł ze łba podmiętolony już mocno filcowy kapelusz, wyskoczył przez otwarte na oścież drzwi na dwór i wrzasnął wystawiając rozległą błyszczącą łysinę na krople deszczu:
– Psia jucha, chłopy! Psia jucha! Przestaje lać! Idziemy do roboty.
I pognał przed siebie, jak opętany z siekierką w ręku, żeby rozpocząć rozbieranie zalanego jakiś czas temu betonem szalunku. Inni chcąc, a raczej nie chcąc, poszli niechętnie w jego ślady, wtulając głowy w kołnierze i kaptury drelichowych zarzutek.
To była prawdziwa mokra robota, która w dodatku jakoś nikomu nie szła. Najpierw stary Zdelek wyrywając zardzewiałego gwoździa z szalunkowej deski, rozdarł sobie paskudnie skórę na zewnętrznej stronie lewej dłoni, która jakoś tak dziwnie zsunęła mu się w to miejsce, gdzie tkwił sam koniec ostrza siekiery, odskakującej nagle, po wyrwaniu gwoździa z przygniłej trochę w tym miejscu deski. A, że jeszcze przy tym przeciągnął odruchowo zranioną dłonią po zroszonym potem i kroplami deszczu policzku, to ta jego wykrzywiona od złości i bólu oraz pomazana krwią wampiryczna twarz, mogła naprawdę budzić grozę.
Walenty Rątała ciepnął łopatą w stronę kręcącej się z łoskotem ogromnej betoniary tak niezręcznie, że znaczna porcja piachu zamiast trafić w jej rozwarte gardło, wylądowała na zapapranym smarem łańcuchu, poruszającym tryby maszyny. Rozległ się nieprzyjemny, przyprawiający o ból wszystkich zębów zgrzyt zapaskudzonego urządzenia, które przy akompaniamencie przekleństw, ktoś sprawniejszy akurat w tym momencie na umyśle, szybko wyłączył.
Jakby nie dość było tego wszystkiego, pod stojącym na niewielkim rusztowaniu Żdurkiem, załamała się deska. Jego prawa noga znalazła się nagle
w wydrążonej szczelinie niczym w przygotowanym na grubego zwierza potrzasku. Miał chłop trochę szczęścia w nieszczęściu, bo naraz jego tyłek wyrżnął z całą mocą o wielokrotnie szerszą i mocniejszą deskę, która wyhamowała i powstrzymała jego ciało przed dalszym z prawie dwumetrowej wysokości upadkiem. I znów klnąc na czym świat stoi zdzierali go towarzysze pracy z rusztowania, nie zważając wcale na to, że przy każdym nieostrożnym ruchu, poobdzierana przy upadku noga bolała go jak diabli. Te otarcia naskórka choć tak bolesne, nie były jak się później okazało wcale takie duże, a to dzięki temu, że Żdurek niezależnie od pory roku, zawsze nosił pod spodniami białe płócienne kalesony.
Kierownik też był jakiś niemrawy i dziwnie, jak na niego wysztywniony. Przebiegł ze dwa razy w poprzek budowy z rozpostartym wrogo czarnym parasolem. Coś tam mamrotał pod nosem, wymachując przy tym w kierunku niezdarnie poruszających się robotników, wystającą z pod granatowej drelichowej zarzutki lewą ręką. Kiedy jednak potknął się o kamień i wpakował do niewinnej na pozór, ale dość głębokiej kałuży obie nogi, uciekł prędko i już na dobre do swojej zielonej melaminy. Ktoś tam ostrożnie puścił między ludźmi wiadomość, że woda z kałuży prawie całkiem wypełniła pięknie, lśniące niezwykłym połyskiem, czarne kierownicze gumiaczki.
Na śniadanie złazili się do budy jacyś milczący, posępni i gniewni. Jedzenie też jakoś nie szło. Paskudną kawową lurą pluli też o wiele częściej niż zwykle. Atmosfera gęstniała w budzie z każdą minutą w tym mniej więcej tempie, w jakim potęgował się smród podsycany parowaniem przemoczonych do cna brudnych, bardzo rzadko pranych roboczych drelichów.
Operator spycha nie ruszył się w tym dniu ze swoją maszyną wcale. Nie chwycił też za kielnię murarz, nie wyszedł na rusztowanie cieśla. Oni trzej stanowili niepodważalną na tej budowie elitę. Były to prawdziwe paniska, z którymi i sam groźny kierownik musiał się liczyć. Ci ludzie tak naprawdę nie żyli z budowy. Ich prawdziwym źródłem utrzymania była pospolita i bardzo popularna w tym czasie „fucha”. Tylko w ramach „fuchy” trzaskało się prawdziwą forsę, której jakaś część musiała również przechodzić zarówno przez kieszeń, jak i dość przepastne gardło pana kierownika.
Deszczowy dzień nie sprzyjał ani postępom prac na budowie, ani też robotom w ramach „fuchy”. Budowlane paniska pomyślały więc, że warto by przy tego typu pogodzie podsączyć trochę gardła swoje, jak również poprawić nieco nadpsuty humor budowlanego szefa.
Bardzo szybko zorientowali się, że kierownik nie tylko z powodu przemoczonych butów nie wychodzi z melaminy. Coś tam między sobą pogadali, poszły w ruch brzęczące monety i wymiętolone do ostatnich granic banknoty. Obskurna i odrapana do imentu skórzana wielka torba trafiła na kolana siedzącego w kącie Janka. Do prawej ręki ktoś mu wpychał niecałe trzysta złotych i tłumaczył powoli, długo z wielkim jakimś namaszczeniem:
– Kupis śtyry flaski cystej z cerwoną etykietą i dziesięć piw. Flaski na wymianę, mos w torbie. I za reśtę na przepitkę, weźnies jakąś krachlę.
I jeszcze obowiązkowo stary Zdelek wytłumaczył Jankowi w jaki sposób ma dojść do sklepu i upomniał po kilkakroć, żeby uważał i czasem czegoś nie rozbił po drodze.
Janek przekonał się wkrótce, że było co dźwigać, a i odległość budowy od geesowskiego sklepu nie była wcale taka mała. Nie przypuszczał też idąc po raz pierwszy, że czekają go jeszcze dwa podobne kursy.
„….co było potem, co potem było, niech wam opowie mój tęskny śpiew….”
Tak śpiewał kiedyś niezapomniany Kazimierz Grześkowiak. A co było potem na budowie? Nie! Nie! Na ten temat śpiewało się już nie będzie. Ważne było to, że na drugi dzień wszyscy cali i zdrowi /czy na pewno?/ stawili się do pracy.