Lato, rok 1969. Wakacje, ale nie dla wszystkich. Dla Janka też nie. Dopiero co skończył szkołę, zawodówkę – ot budowlankę. Nauczył się niewiele, świadectwo jednak stało się jego własnością.
O robotę Janek wcale się nie martwił. Wiedział, że nie musi jej specjalnie szukać bo tak, jak do wielu innych, wcześniej czy później ona wkrótce sama do niego przyjdzie. Po cichu liczył nawet, że nie stanie się to natychmiast i trochę sobie między szkolą, a pierwszą pracą odetchnie.
Przeliczył się jednak w swoim rozumowaniu. W parę dni po rozdaniu świadectw, ojciec zakomunikował przy kolacji:
– Od pierwszego lipca idziesz ze mną Janku do „Wodobudowy”. Rozmawiałem dzisiaj z kierownikiem. Powiedział, że możesz pracować w tej samej brygadzie co ja. Będzie ci przynajmniej na początku łatwiej. Janek z uwagą wysłuchał krótkiego monologu ojca, skinął potakująco głową i powiedział:
– Dobrze. Niech będzie ta „Wodobudowa”. Miałem co prawda pojechać z kumplami na Śląsk, żeby popróbować szczęścia w kopalni, wojsko przy tym odbębnić, grosza trochę więcej zarobić….. No ale, niech tam! Może być na początek i ta twoja firma tato.
– Ale, ale! – Skoro mamy razem pracować, nie pożyczyłbyś mi a ’konto paru groszy? Jutro sobota. Związek Młodzieży Wiejskiej organizuje w świetlicy wieczorek taneczny.
– No to po co ci te pieniądze? – obruszył się nieco ojciec. Przecież ty też do tej organizacji należysz!
Janek zaczerwienił się nieco na przybladłej, mocno wychudzonej twarzy i z rezygnacją w głosie powiedział:
-Jakże to tak iść niehonorowo. Wstępu co prawda opłacał nie będę, ale jak muzykanci zagrają „walca czekoladowego”, a ja będę bez grosza, to wyjdę przy całej tańczącej sali na głupka. A i „jabcoka” trzeba chłopakom postawić, żeby mnie jak swojego przyjęli do jakiegoś stolika.
– Stówka ci wystarczy? Zapytał jakby mimochodem ojciec.
I zanim zaskoczony chłopiec zdołał wykrztusić z siebie słowo dziękuje, ojciec już zniknął za drzwiami mieszczącej się w drugim końcu ich mieszkalnego domu stajni, dźwigając pełne wiadra wody dla porykującej niemiłosiernie krowy.
Poniedziałek to dobry dzień, ale nie dla takich, jak Janek. Co prawda wieczorek taneczny odbył się w sobotę, lecz w niedziele po kościele większość jego uczestników leczyła się w miejscowym barze ciepło – kwaśnym i okropnie cuchnącym osieckim piwem. A, że do niedzielnego wieczora to i owo jeszcze się zdarzyło, to i nie dziwota, że w poniedziałkowy poranek w Jankowej głowie furczała jeszcze na całego akordeonowo – bębnowa taneczna muzyka.
Wstać trzeba było bardzo wcześnie. Już o piątej minut pięć odjeżdżał ze stacji pociąg, wiozący porannych robotników do okolicznych zakładów pracy.
Wsiedli z ojcem do trzeciego z kolei wagonu. Pierwszym za parowozem był tak zwany „pagwóz”, czyli wagon bagażowy. Połowę następnego zajmowała obsługa pociągu, zaś druga jego połowa stanowiła pierwszą klasę. Z okna trzeciego wagonu, słynnej „kowbojki”, wychylał się łysawy, podstarzały już lekko jegomość, wymachujący niezwykłej długości kościstą ręką. To był sygnał dla ojca, że tam należy wsiadać, a to rozpaczliwe wywijanie prawicą nie oznaczało nic innego tylko to, że nie mają czwartego do „gołego”, takiej prostej, nie wymagającej większego wysiłku, bezpieniężnej gry w karty.
Parowóz rwał z wysiłkiem do przodu. Sapał przy tym, dudnił, gwizdał, dyszał i niemiłosiernie dymił na całą najbliższą okolicę. Odnosiło się wrażenie, że z najwyższym trudem wlecze za sobą te osiem szarych, okropnie brudnych wagonów. Wszystkie, poza dwoma pierwszymi były do ostatnich granic wypełnione ludźmi.
Komu się udało, zajmował miejsce na twardej drewnianej ławce. Większość jednak pasażerów musiała podróżować na stojąco, kiwając się i podrygując w rytmie podskakujących na łączeniach szyn wagonów.
Po jakiejś godzinie pociąg osiągnął swój cel, docierając do ostatniej na tej trasie stacji. Nie był to jednak bynajmniej koniec podróży dla Janka i jego współtowarzyszy przyszłej pracy. Oni musieli się jeszcze przesiąść do drugiego pociągu, żeby przejechać nim trzy kolejne przystanki. Do momentu odjazdu tego drugiego pociągu, mieli około pół godziny czasu. Była okazja do tego, żeby dokupić coś na śniadanie. Zanim cała ekipa udała się do stojącego nieopodal stacji zielonego spożywczego kiosku, ojciec kazał Jankowi wsiąść do podstawionego wcześniej pociągu i zająć do dyspozycji ich grupki cały podłużny przedział.
Po kilkunastu minutach wagonowe pomieszczenie, które Janek tak dzielnie ochraniał przed zakusami innych podróżnych, szczelnie się wypełniło. Mężczyźni kolejno zajmowali miejsca na drewnianych ławach. Poszły w ruch stare, wytarte i pomięte do ostatnich granic skórzane torby. Wyciągano z nich zawinięte w przetłuszczone szare papiery kawałki salcesonów, pasztetówki, kiszki. Wkładano je nerwowo do środka, rozdzieranych niezbyt czystymi palcami świeżutkich i niesamowicie chrupiących bułek. Takie wtedy można było kupić tylko w mieście. Z wielkim namaszczeniem to wszystko konsumowano, popijając z podłużnych krachlowych butelek syczącą kolorową oranżadą.
Pociąg ruszył. Jedzenie trwało jeszcze przez dobrą chwilę. Później stopniowo mlaskanie i gulgotanie cichło. Między zębami większości biesiadników pojawiły się „fifki” z wciśniętymi w nie kawałkami dzielonych wcześniej na dwie lub trzy części „sportów”, takich słynnych wówczas „zdrowotnych” papierosów, o których mówiono, że zawierają niewiele tytoniu, a dużo czegoś takiego, co przypomina okruchy niezbyt dobrze wysuszonego, kiepskiej jakości siana.
Przed ósmą cała ta robotnicza drużyna stanęła na placu budowy. Robota już tam niby od siódmej trwała. Ci, którzy przybyli wcześniej, rozglądali się po okolicy, poprawiali swoje robotnicze drelichy, odwijali cholewy przy gumiakach, wyciągali pomalutku z „budy” potrzebne do pracy narzędzia.
A „buda” stanowiła niezwykle ważną część budowy. Składała się z dwóch pomieszczeń. W mniejszym przechowano narzędzia pracy – taczki, łopaty, kilofy, kielnie, grace, szczotki, pędzle, młotki, siekiery, piły, brechy, wiadra. W większym , takim można powiedzieć pomieszczeniu „świetlicowym”, stał długi, z niezbyt dokładnie heblowanych desek wykonany stół, oraz dwie wąskie, rozchwierutane już mocno ławy. Na gwoździach wbitych do ściany wieszano na przemian ubrania – te brudne robocze po pracy i te nieco czyściejsze, w których do pracy się dojeżdżało. Zdarzali się też i tacy robotnicy, którzy do pracy się nie przebierali. Oni i pracowali i podróżowali w tych samych roboczych drelichach.
Na honorowym miejscu w tej reprezentacyjne części „budy’ stał kocioł
z kawą. Był to zwykły parnik taki, w jakim zaparza się ziemniaki dla trzody chlewnej, wypełniony gorzką czarną lurą, którą uzyskiwało się poprzez wsypanie do wrzątku całej dużej paczki mieszanki zbożowej, nazywanej na opakowaniu kawą „Turek”. Nie był to napój zaliczany do grupy wykwintnych i o tym wszyscy, którzy decydowali się na jego picie wiedzieli. Nieraz nawet ci najmniej wybredni, określali go mianem – „paskudztwo”.
Za przygotowanie tej „kawy” odpowiedzialny był stróż nocny. Podejrzewano go trochę o to, że robi to najwyżej raz w tygodniu, a później dolewa tylko do osadzonej na dnie warstwy fusów kolejne wiadra wody, zaczerpniętej ze stojącego nieopodal beczkowozu.
– Cześć pany! Zabrzmiał nagle i niezwykle donośnie tubalny głos kierownika, który dość ociężale zdążał ku robotnikom, idąc od strony robiącej za „biuro” odrapanej zielonej melaminy.
– Mamy poważną robotę! Wagony przyszły.
– Z czym? Zapytał nerwowo Izydor Stelek, taki trochę samozwańczy za przyzwoleniem pana kierownika brygadzista.
– Z kamieniem, zadudnił kierownik, z kamieniem! – Będziecie mieli dzisiaj wyćwikę, bo na stacji stoją już dwa, a jeden kolejarze mają jeszcze dotoczyć!
– To nie zdążymy z tym do trzeciej, zasępił się Stelek.
– Taki rozładunek to ładnych parę godzin musi potrwać, odezwał się nieśmiało, ktoś należący do tych odważniejszych.
– Nie pieprzcie mi tu farmazonów! Przez potężną kanciastą twarz kierownika przebiegły nerwowe drgawki, będące oznaką gniewu. – To musi być zrobione do trzeciej choćby się krew lała. – Jak przetrzymamy wagony, firma, zapłaci wysokie osiowe i premie diabli wezmą!
– No jazda, do roboty! Ładować się na „ziły” i ruszać na stację!
Brygada upchała się jakoś w śmierdzących benzyną i smarami zabrudzonych do ostateczności szoferkach dwóch „ziłów”. Tylko Janek i dwaj rośli bracia Zmietkowie wskoczyli na „pakę” jednego z samochodów.
Janek w ogóle czuł się nieswojo. Nikt jakoś nie zwracał na niego większej uwagi. Kierownik tylko klepnął go w plecy, kiedy niezgrabnie gramolił się na przyczepę ciężarówki. Inni ciągle byli zajęci raczej swoimi robotniczymi sprawami, myśląc przede wszystkim o tym, jak postępować, żeby za bardzo przy robocie się nie przemęczyć i zachować nieco sił do pracy po fajrancie w przydomowym wiejskim gospodarstwie.
W tym dniu wiadomym jednak było, że na nic nie zdadzą się wszelkie w tym zakresie kombinacje. Bo te prawie pięćdziesiąt ton kamienia musi się w ciągu niezbyt długiego czasu przewalić przez kilkanaście par robotniczo – chłopskich, mocno już w większości spracowanych rąk.
– Obudź się! Pociąg wjeżdża do stacji! Janek zerwał się gwałtownie z zielonej przy stacyjnej ławki i zaczął odruchowo trzeć pięściami piekące i zaczerwienione mocno oczy. Widać było, że trudno mu się jest połapać w tym, gdzie naprawdę się znajduje.
– Przeszedł dzisiaj chrzest bojowy przy wagonach, odezwał się robiąc przy tym trochę dwuznaczną minę Żdurek, znany z tego, że trudno go było wyczuć, kiedy żartuje, a kiedy mówi prawdę.
– E, co on tam tego kamienia wyrzucił, zaseplenił szczerbaty Bżdyrowski.
– Wybierał tylko te mniejsze paru kilowe skiełki.
– Jakby się porwał za te największe, zarechotał starszy Zmietka, to już byśmy go na budowie nie ujrzeli!
– Uspokój się głupku, skarcił ostro starszego brata Rudek Zmietka. Chłopak się z czasem wyrobi i będzie ciskał największymi skiełami lepiej od ciebie.
Janek chcąc, nie chcąc musiał wysłuchać tych niezbyt przyjemnych dla siebie uwag. Nie za bardzo znał tych, co o nim mówili, ale też niezwykle wdzięczny był temu ostatniemu, którego pokrzepiające słowa, bardzo dodały mu otuchy. Zły był na siebie, że tak głupio popadł w drzemkę, wzbudzając tym samym niepotrzebną sensację.
Wsiadając do pociągu zarzekał się, że już ani na chwilę nie zaśnie. Wytrzymał w tym postanowieniu tylko w czasie pierwszego etapu podróży. Po przesiadce do drugiego pociągu wydawało mu się przez chwilę, że nadwerężone siły powoli mu się regenerują. Kiedy jednak wagonowy przedział spowiły kłęby papierosowego dymu, przez który z trudem przebijały się bełkotliwe słowa ostro grających karciarzy, głowa zaczęła znowu bardzo ciążyć zmordowanemu Jankowi. Przez chwilę jeszcze poobserwował precyzyjne spijanie „jabcoka” z flachy, demonstrowane przez dwóch ubranych w drelichy robotników. Podawali sobie z wielkim namaszczeniem z rąk do rąk brązową butelkę, znacząc na niej dokładnie paznokciami kolejne do wypicia porcje płynu, lanego lekko z góry wprost w rozchylone usta tak, że jego miarowa strużka spływała z pominięciem języka wprost do przełyku, a jej dalszy bieg w głąb organizmu regulowała miarowo poruszająca się grdyka. Przy takim sposobie picia wytwarzał się jakiś dziwny monotoniczno – melancholijny nastrój, skłaniający do głębokiego snu.
I rzeczywiście, po opróżnieniu butelki, pijący prawie natychmiast zasnęli. Za nimi przechodzili w stan natarczywej drzemki również i inni. Spowity w siwym papierosowym dymie przedział powoli zaczął się przemieniać w tymczasową sypialnię. Któryś z grających ziewnął nagle i wypuścił trzymane karcięta z rąk. Ich właściciel warknął przekleństwem, zgarniając z podłogi rozsypane „obrazki”. Cisnął je ze złością w głąb wymiętolonej starej teczki i wtulił senną głowę w twardy kąt wytworzony między drewnianą ławką a ścianą wagonu. Dalszego przebiegu zdarzeń Janek już nie rejestrował bo i jego dopadł ten niezwykły, a znany tylko podróżującym, kolejowy sen.