Krowa to duże zwierzę o wadze rzędu kilkuset kilogramów, zaliczane do udomowionego bydła rogatego. Udomowienie to nastąpiło parę tysięcy lat temu, a bydło hodowane na naszych ziemiach wywodzi się od nieistniejącego już na świecie tura. Ostatnie zwierzę z tego gatunku /samica tura/, padło śmiercią naturalną w 1627 roku. Stało się to na ziemiach polskich, w puszczy Jaktorowskiej, znajdującej się na południowy zachód od Żyrardowa.
Krowa jest dla człowieka zwierzęciem niezwykle pożytecznym. Daje smaczne i pożywne mleko, które może być również surowcem do wytwarzania śmietany, masła, maślanki, sera, kefiru, jogurtu. Nie przypadkiem więc przylgnęło do niej kiedyś, w trudniejszych nieco czasach określenie – „Żywicielka”. No i pochodzące z krowy mięso wołowe jest również świetnym pokarmem dla człowieka. A kiedyś to i krowy chodziły w zaprzęgu, o czym pamiętają jeszcze zapewne najstarsi ludzie w naszej okolicy.
Obecnie w Jaśkowicach są podobno dwie krowy. Kiedyś było ich więcej, o wiele więcej… Jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu na terenie Jaśkowic można było naliczyć pewnie ze sto krów, a nieraz może nawet było ich jeszcze więcej. Poza masłem, w miejscowym sklepie spożywczym, innych produktów mlecznych praktycznie nie było. Butelkowane mleko w sprzedaży pojawiło się w geesowskim sklepie dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku. W większości domów wytwarzało się produkty mleczne na własne potrzeby. Jeśli uwidaczniały się ich nadwyżki, sprzedawano je sąsiadom lub wieziono na sprzedaż do miasta.
Krowa potrafi w ciągu doby pochłonąć kilkadziesiąt kilogramów paszy i wypić przynajmniej kilkanaście litrów wody. Jej podstawowe pożywienie to zielona trawa, suche siano, buraki, karpiele, rzepa i przemielone na śrutę ziarna pszenicy lub kukurydzy. Chcąc kiedyś hodować krowę tak, żeby w ramach swojego gospodarstwa zapewnić jej odpowiednią ilość paszy, trzeba było mieć przynajmniej jeden hektar pola. Obecnie sytuacja w tym zakresie wygląda nieco inaczej z powodu występowania na rynku rolnym różnego rodzaju pasz treściwych.
Posiadanie krowy wiązało się kiedyś z niezliczoną ilością prac i obowiązków. Trzeba też było mieć odpowiednią wiedzę i umiejętności, bo tylko pod tym warunkiem, można było z posiadania krowy czerpać jakieś korzyści.
Żeby krowa dawała mleko, należało doprowadzić do jej ocielenia. Musiał więc gospodarz bacznie obserwować, żeby wiedzieć, w którym momencie krowa się „poganio”, czy też inaczej mówiąc „pondzo”, i można zaprowadzić ją „do byka”, albo w nowszych już nieco czasach do inseminacyjnego punktu unasieniania zwierząt. Był taki i w Jaśkowicach obok domu pani Stefanii Dutka. Po takim zabiegu w następnych tygodniach trzeba było uważać, żeby krowa nieopatrznie podrażniona, się nie „obraziła” tracąc przedwcześnie, nie narodzone jeszcze cielę.
Ocielenie się krowy to był kiedyś większy ceremoniał. Zanim do tego doszło, w ostatnich dniach przed spodziewanym rozwiązaniem, trwała nieustanna dniem i nocą obserwacja krowy, żeby nie przegapić tego ważnego dla zdrowia i życia zwierzęcia momentu. Kiedy stwierdzono, że nadszedł właśnie ten czas, wzywano człowieka „znającego się na rzeczy”. Jeśli ocielenie było trudne, to szukano jeszcze dwóch lub trzech pomocników do ciągnięcia za powróz. Zdarzało się czasem, że krowa ku radosnemu zaskoczeniu domowników potrafiła ocielić się sama. Ale bywały też ocielenia tragiczne, kiedy to nawet przy pomocy weterynarza nie można było uratować nieszczęsnego zwierzęcia.
Po szczęśliwym ocieleniu zawsze był jakiś poczęstunek; kieliszek wódki, kanapki, kawałek placka…W domu panowała uzasadniona radość, bo były widoki na dodatkowe dochody. Jeśli pojawiała się cieliczka, to najczęściej przeznaczano ją do chowu licząc na to, że po jakichś dwóch latach będzie z niej dobra młoda krowa. Byczek też nie przysparzał zmartwienia. Podpasło się go przez parę tygodni, żeby przybrał na wadze i był gotowy na sprzedaż za niezłe pieniądze.
I było mleko – dla siebie i dla potrzebujących go sąsiadów, którzy mając na przykład krowę na ocieleniu, chętnie je kupowali. Było też we wsi kilka kobiet, które skupowały mleko i w wielkich konwiach, dźwiganych na plecach wiozły je pociągiem do Krakowa Jeśli mleka było naprawdę dużo, można go było zanosić regularnie do zlewni. Była taka w Jaśkowicach, w miejscu, gdzie obecnie znajduje się zakład fryzjerski w domu państwa Osieckich. W latach siedemdziesiątych XX wieku mleko z Jaśkowic odstawiano już do zlewni w Skawinie. Każdego dnia wczesnym rankiem przejeżdżał przez wieś furman, zbierając wystawione przez gospodynie blaszane bańki z mlekiem i transportował je codziennie aż do samej Skawiny. Później furmankę zastąpił ciągnik, aż w końcu z powodu ciągłego spadku pogłowia bydła we wsi, cały ten interes zlikwidowano. A, że podobna sytuacja zaistniała także w sąsiednich wioskach, musiała z pejzażu Skawiny zniknąć również zlewnia mleka.
Krowa to był obowiązek Więcej się nieraz o nią troszczono niż o małe dziecko. Przebywająca w stajni „Wiśniawa”, „Malina”, „Małocha”, „Krasula” czy jakaś tam „Gwiazdula” była ciągle doglądana i oporządzana. Trzykrotne w ciągu doby po ocieleniu ręczne dojenie, pojenie, wielokrotne zadawanie różnorodnej paszy, czyszczenie zgrzebłem i szczotką, wyrzucanie spod niej obornika i zaścielanie miejsca, gdzie stała słomą. I tak na okrągło, w dni powszednie, niedziele i święta.
Zimową porą krowy przebywały przez cały czas w stajni. Od wiosny do jesieni z różną, w zależności od pory roku częstotliwością, wypędzano je do pasienia na pole. Szczególnie intensywny wypas miał miejsce po drugim koszeniu trawy, kiedy nadchodziła pora jesienna. Zanim jednak przyszła jesień, wypasanie krów odbywało się pod dosyć ścisłym nad nimi nadzorem. Krowa była prowadzona na łańcuchu, zapiętym przeważnie na jej rogach, żeby można było łatwiej nią „sterować”, bo kiedy weszła w szkodę, prawdopodobieństwo międzysąsiedzkiej awantury było duże.
Nie każdy dziś wiedziałby o co chodzi, gdyby mu kazano krowę „upolować”. A przecież oznaczało to, że trzeba krowę na łańcuchu przywiązać do wbitego do ziemi pala. A, że gwarowo słowo pal, wymawiane było jako „pol”, było nie „palowanie”, tylko „polowanie”. I nawet to chyba ładniej brzmi. Tak, jak ładnie brzmiały komendy wydawane przez pasterza pasionej krowie. „He!” – oznaczało, żeby krowa szła naprzód, „Następ się!” – żeby się przesunęła w bok, „Strąć się!” – żeby zaczęła gryźć trawę.
Krowy podobnie jak ludzie miewały i miewają pewnie do dziś różne charaktery i nastroje. Bywają łagodne i spokojne, które łatwo oporządzić, popaść czy wydoić. Ale jak zdarzy się krowa „wariatka”, to żartów nie ma. Może kopnąć boleśnie tylną nogą, skoczyć na kogoś przednimi nogami, bodnąć rogami, albo w najlepszym przypadku chlasnąć po twarzy wypapranym w gnojowicy ogonem. Zdarzało się, że ktoś zdrowiem, czy nawet życiem przypłacił spotkanie z taką agresywną krową. Szczególnie niebezpieczne dla hodowców są samce krowy czyli byki. Hodować się je musi, choćby w celu podtrzymania gatunku. A, że mają lepszy przyrost masy ciała jak krowy, to hoduje się je również z przeznaczeniem na mięso. Gdy jednak ma się trochę siły, sprytu i umiejętności, to i z bykiem można sobie z niezłym skutkiem poradzić.
Większość tego tekstu, który dotyczy hodowli bydła w naszej wiosce napisana została w czasie przeszłym. Ale trzeba tu nadmienić, że ten czas przeszły dotyczy tu wyłącznie Jaśkowic, bo bydła w Polsce w dalszym ciągu hoduje się dosyć dużo. Mniej niż kiedyś, ale jest to ciągle ponad 5 000 000 sztuk z czego gdzieś 2 800 000 to krowy mleczne. Ta hodowla wygląda już przeważnie zupełnie inaczej niż to, co kiedyś miało miejsce w Jaśkowicach. Ale jej efekty są ciągle takie same – mleko, śmietana, masło, maślanka, ser, kefir, jogurt…i mięso – pożywna, smaczna wołowina.
I nikt nie mówi już o krowie, że jest „Żywicielką”.