My z kraju Nod, na wschód od Edenu

„….Abel był pasterzem trzód, a Kain uprawiał rolę. Gdy po niejakim czasie Kain składał dla Pana w ofierze płody roli zaś Abel składał pierwociny ze swej trzody i z ich tłuszczu, Pan wejrzał na Abla i na jego ofiarę na Kaina zaś i jego ofiarę nie chciał patrzeć. Smuciło to Kaina bardzo i chodził z ponurą twarzą….”
~ Księga Rodzaju rozdz. 4 w. 2 – 5

Mecz piłki nożnej w małym miasteczku jest zawsze bardzo ważnym wydarzeniem. Tak było i tym razem w majowe, piękne sobotnie popołudnie.
Wspaniała słoneczna pogoda zachęciła kilkuset widzów do przyjścia na niewielki, ale zgrabny i schludny stadionik. Ludzie powoli zasiadali na niezbyt wygodnych drewnianych ławeczkach, zaś piłkarze obydwu drużyn biegali w ramach rozgrzewki po zieloniutkiej murawie boiska.
Kamil od dobrych kilku lat był podstawowym zawodnikiem miejscowego zespołu. Lubił grę w piłkę nożną, a że kontuzje dość szczęśliwie go omijały, to i miejsce w wyjściowym składzie miał zapewnione. Nie grał może zbyt finezyjnie, ale za to niezwykle skutecznie. Umiał ustawić się we właściwy miejscu, przyjąć nawet najmocniejsze podanie, przechwycić zmierzającą do przeciwnika piłkę, wyhamować rozpoczynający się atak przeciwnej drużyny i co najważniejsze, potrafił niezwykle precyzyjnie podawać do partnerów ze swojego ataku tak, że uderzona jego nogą piłka, lądowała z dokładnością co do centymetra w upatrzonym przez niego punkcie.
Od jego gry zależało wiele. On sam starał się w jak najlepszy sposób wywiązywać ze swoich piłkarskich obowiązków. Przychodzący na mecze nie szczędzili przeważnie uszczypliwych epitetów zarówno sędziom, jak i grającym na boisku zawodnikom. Kamilowi jakoś nie „obrywało” się nigdy. Nie miewał też do jego gry zastrzeżeń trener, chociaż był to człowiek nadzwyczaj wybuchowy i zdarzało się, zwłaszcza po przegranym meczu, że mieszał wielu zawodników z przysłowiowym błotem.
Wiódł, więc Kamil na pozór spokojny piłkarski żywot. Nikt go nie ganił, ale też prawie nigdy, nie słyszał pod swoim adresem jakichś szczególnych pochwał. Robił na boisku swoje i tyle. Tego od niego wymagali koledzy z drużyny, trener i kibice. Jego zagrania tak solidne i pożyteczne dla zespołu jakoś nie wzbudzały na trybunach owacji, a i koledzy drużyny też go nie rozpieszczali jakimiś podziękowaniami, czy też poklepywaniem po plecach. Był dobry i tyle. Brakowało mu jednak cech gwiazdorskich i szumu koło swojej osoby robić nie potrafił.
Zresztą i sam wygląd zewnętrzny tego piłkarza nie prowokował do zachwytu. Będąc mężczyzną średniego wzrostu, twarz miał mocno przyczerwienioną, a jej rysy bardzo pospolite. Nie mógł się też poszczyć swoją fryzurą jako, że jego nieokreślonego koloru włosy były już bardzo, ale to bardzo przerzedzone. I do tego był człowiekiem niezwykle nieśmiałym. Rzadko się odzywał, nie potrafił na drugiego krzyknąć, nie przeklinał. Na przywódcę grupy na pewno by się nie nadawał, bo też starał się tak postępować zawsze, by czynem lub słowem nie wyrządzić nikomu przykrości.
Ludzie z jego otoczenia akceptowali go raczej takiego, jakim był i w sumie nieźle mu się w życiu wiodło. Miał stałą, nieźle nawet płatną pracę w miejscowej oczyszczalni ścieków. A, że drużyna, w której grał, mieściła się od paru sezonów w czołówce IV ligi, to i za wygrane mecze zawsze trochę dodatkowej gotówki wpadało. Było więc za co od czasu do czasu napić się z kolegami piwa, wyjść na potańcówkę, zabrać dziewczynę do kawiarni lub do kina. Udawało mu się nawet, co nieco odłożyć i umieścić na korzystnej lokacie
w banku. Dzięki temu nie musiał się specjalnie martwić o to, skąd weźmie pieniądze na spore wydatki związane ze ślubem, bo za kilka miesięcy miał się wreszcie ożenić. W końcu 29 przeżytych lat w wolnym stanie do czegoś, jak sam nieśmiało mówił, zobowiązywało.
Prezesi klubu, w którym tak dzielnie poczynał sobie Kamil też mieli swoje ambicje. Na razie sięgały one III ligi. Starając się wzmocnić skład, ściągnęli na początku wiosennej rundy trzech nowych piłkarzy. Był wśród nich Artek – wysoki, mocno zbudowany blondyn, który miał niezwykłą smykałkę do strzelania goli. Zdobywał je, jak na zamówienie, stając się dzięki temu prawdziwym ulubieńcem kibiców. To dzięki niemu w tej rundzie zespół większość meczów wygrywał, a on zaś na wszelkie możliwe sposoby demonstrował swoją niezwykle wybuchową radość. Na to, że zdecydowana większość goli zdobytych przez Artka była skutkiem niezwykle precyzyjnych zagrań Kamila, nikt większej uwagi nie zwracał. Liczył się bowiem skutek. Za same najdokładniejsze nawet podania ligowych punktów nie ma, a za zdobyte bramki są.
Również i w tym kolejnym majowym meczu tradycji stało się zadość. Gospodarze wygrali 2:0. Obydwa gole były dziełem prawej nogi Artka. Już na pierwszy rzut oka widać było, że najlepszy strzelec drużyny jest człowiekiem butnym i zarozumiałym. W zespole raczej nie był lubiany, ale też jawnej wrogości nikt mu nie okazywał. Wszyscy wiedzieli, że jest ulubieńcem Najważniejszego Prezesa, który jak tylko mógł, dopieszczał go pochwałami i zasilał ekstra premiami za wygrane dzięki niemu mecze. Nie robił tego zresztą bezinteresowni. Liczył, bowiem pan Najważniejszy na to, że uda mu się kiedyś Artka za spore pieniądze odsprzedać do innego bogatszego klubu.
Kamil jako doświadczony piłkarz bezbłędnie zazwyczaj przewidywał lot piłki. Potrafił też szybko rozszyfrowywać ewentualne zagrania i pozycje na boisku innych graczy, zarówno ze swojej drużyny, jak i przeciwników. Dlatego też po dwóch, czy trzech meczach wiedział dokładnie jak nagrywać piłkę Artkowi, żeby ten miał jak najwięcej okazji do zdobywania bramek.
Tak się dziwnie składało, że im lepiej Kamil obsługiwał Artka, tym większą Artek czuł do niego niechęć. Nigdy po strzeleniu gola nie podbiegł do niego, żeby mu choć symbolicznie, za piękną współpracę podziękować.
Co więcej, kiedy Kamil był przy nim na twarzy Artka pojawiał się drwiąco ironiczny uśmieszek, zaś z jego ust padały nierzadko mocno obraźliwe dla kolegi z drużyny słowa. – No goń „Mały”, goń, żebym znów coś strzelił, bo cię prezes żywcem usmaży na rożnie. Kamil przeważnie nic się wtedy nie odzywał. Czuł się upokorzony. Szczególnie to słowo „Mały” wypowiadane do niego, już przecież poważnego mężczyzny przez 19 – letniego młokosa, wbijało się głęboko w świadomość i paliło niczym piętno wyciskane kiedyś rozgrzanym do czerwoności żelazem na twarzy niewolnika. Jak długo można żyć będąc dobrym, ale nie docenianym i jeszcze w dodatku poniżanym? Niektórzy cierpią tak nawet przez całe życie. Innym po jakimś czasie udaje się z tego wyzwolić, ale zapłacić muszą za to nieraz bardzo wysoką cenę.
Kamil wytrzymał to wszystko przez prawie rok. Sytuacja z Artkiem ciągle się w tym czasie powtarzała.
Wszyscy, wraz z Najważniejszym Prezesem
o tym wiedzieli, ale udawali , że nic się nie dzieje. Nikt nie starał się pomagać
w trudnych chwilach Kamilowi. Nawet jego najlepsi przyjaciele nabierali przysłowiowej wody w usta.
– Pomagać? – zastanowił się któryś z nich nieraz, przecież nawet on sam nigdy nikogo o żadną pomoc nie prosił.
Celne strzały Artka i dokładne podania Kamila bardzo przyczyniły się do zajęcia pierwszego miejsca dającego awans do III ligi. Na jesieni okazało się, że i w tej wyższej klasie rozgrywek drużyna może sobie nieźle radzić. W dalszym ciągu czarną, ale solidna robotę na boisku wykonywał Kamil zaś bramki w większości przypadków strzelał Artek, stając się prawdziwym ulubieńcem publiczności. To na jego cześć rozlegały się najczęściej wiwaty, jemu też mocniej ściskał rękę Najważniejszy Prezes wciskając koperty zawierające ekstra premie.
Kamil chcąc, nie chcąc musiał zadowolić się tym co miał. A uważał, że i tak niezależnie od okoliczności posiada już bardzo dużo. Miał bowiem poślubioną parę miesięcy temu żonę, która w dodatku z dużą radością oznajmiła mu pod koniec rundy jesiennej, że spodziewa się dziecka.
Podczas zimowej przerwy w rozgrywkach trenowano w najlepsze. Najważniejszy Prezes załatwił drużynie dwutygodniowy obóz kondycyjny w nie – wielkim podgórskim miasteczku na południu Niemiec, które szczyciło się znakomitą bazą sportową. Było tam też boisko piłkarskie z podgrzewaną płytą, na którym w okresie zimowym można było rozgrywać prawdziwe mecze sparingowe.
Podczas jednego z ostatnich treningów w Niemczech, prowadzący zajęcia podzielił dwudziestokilkuosobową kadrę na dwie drużyny, które miały zagrać mecz kontrolny. Tak się złożyło, że po raz pierwszy Artur i Kamil mieli wystąpić po przeciwnych stronach boiska.
– Zobaczymy co potrafi zdziałać bez moich podań, pomyślał Kamil, który po cichu liczył na mocną kompromitację rywala.
– Zobaczysz „Mały” jak wam dokopiemy, dobiegł go nagle głos szydzącego jak zwykle Artka.
– Nawet moje myśli wyczuwa, skrzywił się z wyraźnym niesmakiem poirytowany mocno tą odzywką Kamil.
A jednak Artek strzelił „swoją” bramkę już na początku meczu. Udało mu się też kiwnąć ze dwa razy, bardzo kiepsko grającego w tym dniu Kamila.
Po przerwie Artek dołożył do swojego konta jeszcze jednego gola. Rozegrał się też Kamil, z którego podań padły również dwie bramki i wszystko wskazywało na to, że dobiegający końca mecz zakończ się remisem.
Brakowało może jeszcze pięć minut do zakończenia spotkania, kiedy drużyna Artka mocniej przycisnęła. Kamil tak jakoś niechcący znalazł się na pozycji lewego obrońcy. Tam na swoim prawym skrzydle szalał po prostu rozentuzjazmowany grą Artek. Po raz kolejny pędził jak szalony z piłką w stronę bramki. Bez większego trudu, jednym prostym zwodem minął Kamila i szykował się do strzału.
Próbujący ratować sytuację bramkarz fatalnie poślizgnął się w pobliżu linii pola karnego i upadł na ziemię. Bramka był pusta. Wystarczyło tylko delikatnie wtoczyć do niej piłkę.
Artek chciał jednak czegoś więcej. Może przeczytał gdzieś w gazecie o znanym wyczynie legendarnego brazylijskiego napastnika Garrinchy, który w jednym z meczów mając kilka stuprocentowych okazji do strzelenia gola krążył z piłką przez dłuższy czas w obrębie pola karnego tylko dlatego, że chciał zdobyć bramkę, przepuszczając wcześnie piłkę między nogami bramkarza. Garrinchy sztuka się ta udała, ale w przypadku Artka stało się inaczej. Zatrzymując na kilka sekund akcję, mógł być pewien, że natychmiast pojawi się przy nim ambitny Kamil. Stało się tak, jak przewidywał.
– No „Mały” leć lepiej prędko do bramki, żeby wyciągnąć piłeczkę z siatki.
Drwił ze starszego kolegi nie patrząc mu w oczy, tylko pilnując wzrokiem piłki trzymanej przy nodze. Gdyby trochę podniósł wzrok do góry może, nie doszłoby do tragedii. Oczy Kamila mówiły wszystko. Zorientował się w tym, co się święci sędziujący spotkanie trener. Zanim jednak zdążył gwizdnąć i krzyknąć koniec meczu, rozległ się dziwny suchy trzask, a chwilową boiskową ciszę przeszył straszliwy jęk bólu Artka, który błyskawicznie padł jak podcięty kosą badyl na równiutką boiskową murawę. Pozostali zawodnicy zbiegli się natychmiast w okolice wrzeszczącego głośno i wijącego się Artka. Trener zakrył twarz dłońmi. Bał się, że będzie to koniec tak pięknie zapowiadającej się kariery. Koniec kariery i koniec wielkiej kasy jaka miała wpłynąć do klubu za sprzedanie lub wypożyczenie Artka. Z wyrzutem poparzył na Kamila i cicho powiedział:
– Dlaczego to zrobiłeś, dlaczego?
– Jeśli pan tego nie wie, nie powinien być pan trenerem, odpowiedział dziwnie chłodnym głosem Kamil i samotnie udał się do szatni.

„….Kain rzekł do Pana: Zbyt wielka jest kara moja, abym mógł ją znieść. Skoro mnie teraz wypędzasz z tej roli, i mam się ukrywać przed tobą, i być tułaczem i zbiegiem na ziemi, każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić. Ale Pan powiedział: O nie! Ktokolwiek by zabił Kaina siedmiokrotną karę poniesie! Dał też Pan znamię Kainowi, aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka. Po czym Kain odszedł od Pana i zamieszkał w kraju Nod, na wschód od Edenu….”
~ Księga Rodzaju rozdz. 4 w. 13 – 16