Słowo pamiętnik wskazuje na to, że wszystko to, co ten tekst zawiera, zostało spisane z pamięci, bez zastosowania w tym przypadku jakiejś rygorystycznie narzuconej naukowej systematyczności. Tekst ten jest zbiorem wyrwanych z mglistego zapomnienia pojedynczych zdarzeń, nieraz bardzo błahych i na pozór niewiele znaczących. Dotyczy przede wszystkim tego, co działo się na terenie Jaśkowic w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Chcąc, nie chcąc ewentualny czytelnik, musi się cofnąć w czasie o jakieś czterdzieści, czy może nawet pięćdziesiąt lat. Dla najmłodszych te czasy stanowią głęboką historię. Dla starszych, to samo życie, które nie wiadomo kiedy z tamtej dawnej, ale jakże ciągle bliskiej im przeszłości uciekło, żeby utkwić w obecnej, z każdym rokiem jakby mniej przyjaznej teraźniejszości.
Dwuzawodowcy.
Dziwne słowo. Nawet komputer się przy zapisywaniu tego wyrazu buntuje, uważając to wyrażenie za niewłaściwe. Ale już słowo chłoporobotnicy, komputer grzecznie przyjmuje, czemu dziwi się z kolei piszący te słowa.
Od wieków ludzie na wsi żyli przede wszystkim z ziemi, a dokładnie z tego, co im w wyniku uprawy, na tej ziemi wyrosło. Ale tu gdzie my żyjemy, gospodarstwa rolne są obszarowo niewielkie i przyzwoicie się z nich wyżyć nie da. Dlatego też, kiedy w okolicach Krakowa zaczął się w latach pięćdziesiątych rozwijać wielki przemysł, ludzie ze wsi zaczęli w miastach szukać „roboty”. Ci, co trafili do fabryk i na budowy, pola jednak nie porzucali. W dalszym ciągu ich rodziny podtrzymywały niewielkie kilkumorgowe zazwyczaj gospodarstwa rolne i w ten sposób ludzie ci stawali się chłoporobotnikami. Dochody z „roboty” były przeważnie większe niż dochody z gospodarstwa, ale zarówno jedne, jak i drugie nie gwarantowały dostatniego życia. Nie było lekko. Już przed porannym wyjazdem do pracy, trzeba było nieraz coś tam zrobić w gospodarstwie. Po powrocie z „roboty” rzadko zdarzał się czas na krótki choćby odpoczynek. Czekało mnóstwo pracy w chałupie, w stajni i „w polu”.
Pociąg.
Stacja kolejowa we wsi, to było coś. Wieś posiadająca niewielki nawet przystaneczek kolejowy, liczyła się bardziej wśród innych w okolicy.
Przystanek PKP w Jaśkowicach w tamtych czasach od rana do wieczora tętnił życiem. Stacyjny budynek, nazywany potocznie „budką”; z kasą biletową i niewielką stale wypełniającą się ludźmi poczekalnią, należał do najważniejszych obiektów we wsi. Ileż to wówczas ludzi przewalało się codziennie przez pokrzywione i utwardzone czarnym żużlem perony. Na pierwsze poranne pociągi oczekiwało pewnie i ze sto, a może nawet nieraz i więcej osób. Bo przybywali tu nie tylko podróżni z Jaśkowic. Z przystanku korzystali również ludzie z wielkodroskiego Trzebola, z Paszkówki, z Bęczyna, z Brzezinki, z Pozowic i jeszcze ci z za Wisły – z Czernichowa, z Kłokoczyna, z Zagacia, z Przegini, przez ludzi z Jaśkowic nazywani Zawiślanami. Zawiślanie, żeby dotrzeć do stacji w Jaśkowicach, musieli po drodze sforsować Wisłę. Korzystali z promu, zwanego potocznie „przewozem” albo też „dużym przewozem”. Był również i „mały przewóz” pod Pozowicami . Tym „małym przewozem” była drewniana łódka, mieszcząca na swoim pokładzie ośmiu ludzi i sterowana przez mieszkającego nieopodal czernichowianina Izydora Dudka. O której trzeba było wstać, żeby z tak odległych stron przyjść na odjeżdżający z Jaśkowic o godzinie piątej lub szóstej pociąg? O drugiej w nocy, o trzeciej, czwartej nad ranem? A po przyjeździe z pracy i długim marszu z powrotem do domu, czekała jeszcze nieraz praca przy gospodarstwie, bo to byli w większości właśnie dwuzawodowcy, czyli chłoporobotnicy. I chodzili tak z dnia na dzień po wyboistych drogach i bezdrożach, polnych błotnistych bądź zarośniętych trawą ścieżkach, po błocie, po rosie, po kurzu, po śniegu – utrudzeni, często w roboczych drelichach, kufajkach, zarzutkach, żeby nie niszczyć w tej codziennej poniewierce wyjściowych ubrań i żeby nie tracić niepotrzebnie czasu na wielokrotne przebieranie się.
Pociąg osobowy w tamtych czasach miał swój niepowtarzalny urok. Parowóz prujący po torach kolejowych, na które mówiło się wtedy „śtreka”, ciągnął za sobą kilka wagonów. Dudnił, sapał, buchał od czasu do czasu parą i okrutnie dymił. Gnało to rozkolebane i dudniące żelastwo przed siebie z niezbyt oszałamiającą prędkością, mieszczącą się w granicach 50, 60 km/godz. Ruszając ze stacji pociąg długo nabierał rozpędu. Co sprawniejsi chłopcy potrafili wyskoczyć z niego nawet wtedy, gdy zbliżał się już do mostu kolejowego. Wagony nazywane potocznie „kowbojkami” nie grzeszyły zbytnim komfortem. Siedzenia w nich były twarde i niewygodne, „wyścielone” drewnem. Kto tam zresztą na to zwracał uwagę. I tak większość podróżnych musiała zadowolić się miejscami stojącymi. Ale za to te drewniane ławki były odporne na brud przylgnięty zarówno do roboczych ubrań, jak i przewożonych pociągami w dużych ilościach rozmaitych towarów. I bilety też nie były zbyt drogie, zwłaszcza miesięczne, których koszty były gdzieś w 90 procentach pokrywane przez uspołecznione zakłady pracy i szkoły.
Fajnie było wtedy na stacji, czyli „na budce”. Przyciągały wzrok pozostawione rowery Czasem pojawił się nawet motocykl. Można było pooglądać, a nawet dyskretnie, kiedy nikt nie widział, wypróbować. Można też było popatrzeć na ludzi – przyjeżdżających i odjeżdżających, „swoich” i „obcych”. Stacja była takim trochę wiejskim salonem, gdzie wypadało od czasu do czasu przyjść i pobyć nawet wtedy, kiedy nigdzie się nie jechało. Postać, popatrzeć, pogadać, pomarzyć, poudawać, że się na kogoś ważnego czeka. A, że ten „ktoś” akurat nie przyjechał tym pociągiem – to nic, może przyjedzie następnym, a może wcale, bo coś mu akurat ważnego wypadło. Że nie dał znać o tym, – a jak miał z daleka przesłać nagłą informację. Przecież telefon we wsi był tylko jeden – w szkole, bo ten „na budce” – kolejowy, służył tylko kolejarzom do celów służbowych. Z drogich telegramów, korzystano tylko w ostateczności. Ale przecież nie o to chodziło, czy ktoś przyjedzie, czy nie. Ważne było to, że przyszło się „na budkę”, że się stoi, że się gada, że się patrzy. Bo nie każdy był dwuzawodowcem i nie każdy biegał tylko za robotą jak przysłowiowy „dziki osioł”. A nawet ci, którzy tej roboty mieli „powyżej uszu”, też wtedy potrafili czasem przystanąć, odpocząć, pomyśleć i pomarzyć…