Znowu pojawił się Janek Foremny. Tak jakoś znienacka. Nie widzieliśmy się dawno. Ucieszyłem się na jego widok. Miałem nadzieję na to, że pokaże mi znowu choćby maleńkie fragmenciki swojego dzienniczka. Rozmowa trwała, ale ciągle w wielkim oddaleniu od tego tematu. I tak w ogóle to do tematów literacko artystycznych Janek praktycznie się nie zbliżał. Gdy ja coś w tym kierunku próbowałem zagadać, on zaraz zmieniał temat rozmowy, by mówić dużo i praktycznie o niczym, nie zawsze zresztą w sposób sensowny. Stwarzał wrażenie człowieka nieco pogubionego i nie za bardzo potrafiącego odnaleźć swoje miejsce we współczesnym świecie. Powtarzał zresztą ciągle, że dużo czyta, dużo nad tym, co przeczytał myśli, ale wraz z upływającym czasem, jakby coraz mniej z tego, co się na świecie dzieje rozumie.
Wypiliśmy. Szklaneczki obeschły. Zapadło trwające dłuższą chwilę milczenie. Podeszła kelnerka. Na stoliczku pojawiły się dwie czarne kawy. Janek zapłacił. Dał dwa złote napiwku. Kelnerka uśmiechnęła się. Pięknie.
Janek ożywił się nagle.
– Spójrz, powiedział szybko. Za dwa złote taki piękny uśmiech. Warto było. Znowu poczułem się człowiekiem. Bardzo lubię kiedy ktoś się do mnie uśmiecha. Nieważne, czy to swój, czy obcy. Wtedy czuję się tak, jakbym nagle, będąc śmiertelnie chory, otrzymał cudowne lekarstwo na nieuleczalną zdaniem lekarzy chorobę.
– Wiesz, kontynuował dalej, szedłem przed tym naszym niespodziewanym spotkaniem przez rynek. Tam trwa teraz taki około świąteczny kiermasz. Ogólny, miszmasz, przysłowiowe; szwarc, mydło i powidło. Są też stragany gastronomiczne z grillowanymi najczęściej potrawami.
– I co i co, dopytywałem się niecierpliwie, znudzony już co nieco będąc tym jego przydługim i trochę nudnawym wywodem.
– I nic. Podszedł taki jeden, niby bezdomny, jak mówił, co to podobno od rana jeszcze nic nie jadł. I prosił żeby mu dać parę złotych, albo kupić coś do jedzenia. Zaproponowałem zupę w pobliskim barze, ale ten pokazał nagle, że chce to. Wskazywał na potrawę z grilla za dwanaście złotych. Dzień wcześniej odmówiłem sobie tego przysmaku, uważając, że jest to za drogie i do tego może i nawet niezbyt dla organizmu zdrowe. Kiedy nadal proponowałem zupę, ten już całkiem się obraził. Splunął, rzucił przekleństwem i odszedł. Na szczęście. Poczułem się paskudnie. Jak bym po gębie dostał. Za nic. Za dobre, tylko nie trafione chęci.
– Pamiętasz dawnych żebraków? Zapytał nagle, wpatrując się w skupieniu w dopiero co wyciągniętą z kawowego naparu łyżeczkę.
– Czy pamiętam… No nie za bardzo. Tak gdzieś pięćdziesiąt lat temu przychodził do wsi od czasu do czasu taki jeden człowiek. Niezbyt czysty, z wieloma zazwyczaj tobołkami i nieśmiało ludzi o coś tam prosił. Bywało, że dostał od kogoś coś do jedzenia, może jakiegoś też drobniaka lub zużytego już mocno starego łacha. Wołali za nim Antek Piechotka. Czasem mu ktoś dokuczył, dzieci sobie z niego zrobiły pośmiewisko, ale ogólnie był tolerowany. Kiedy już w tym dokuczaniu ktoś naprawdę przesadził, wzywał Antek Piechotka Bożej Pomocy i to chyba na tyle skutecznie, że Pan Bóg mu pomagał. Bo żył przecież z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc i z roku na rok. I ludzie do niego przywykli i zginąć całkiem przecież mu nie dali. Skąd przychodził, to mi nie wiadomo, jak też nie wiadomo mi, co się w końcu z nim stało. Żyją zapewne w Jaśkowicach ludzie, którzy na ten temat wiedzą coś więcej, ale mnie wystarczy to co wiem. Wspominam go mimo wszystko jako dosyć niezwykłego i nieco tajemniczego osobnika. Spotykałem go będąc dzieckiem, a dziecięca wyobraźnia i sposób myślenia znacznie odbiegają od jakże ścisłych konkretów myślenia człowieka dorosłego.
I była też Bohońka, tak o niej mówili. Czy to nazwisko było, czy przezwisko, któż to wie? Żebrała czy handlowała? Któż to wie? A może i jednego i drugiego zażywała po trochu. Któż to wie? W przeciwieństwie do Antka, którego traktowano przeważnie z dobrotliwą pogardą, Bohońki ludzie się trochę obawiali. Nieraz pogadywano, że mściwą być potrafi i nawet spalić może. Czy było w tym coś z prawdy nie wiadomo. Ileż to już nieuzasadnionymi domysłami krzywdy wielu ludziom wyrządzono…
Skończyłem swój dosyć chaotyczny wywód na temat dawnych żebraków zwanych we wsi „dziadami”. Nikt o nich inaczej nie mówił. „Dziady” i już! Czasy to zresztą dla żebraków łatwe nie były. Komunizująca władza tak zwana robotniczo-chłopska, żebractwa praktycznie nie uznawała. W kraju zmierzającym według powszechnej propagandy do socjalnego dobrobytu, taka kategoria ludzi nie miała racji bytu.
Nie uznawano też włóczęgostwa, koczownictwa i bezdomności. Każdy miał być zarejestrowany dowodem osobistym ze stałym miejscem zamieszkania.
Zauważyłem, że Janek tkwi w jakimś zamyśleniu. Pomyślałem, że całej tej mojej wypowiedzi, to on chyba nie słuchał. Nagle podniósł głowę i ni stąd ni zowąd przemówił:
– Chodzę tamtędy często. Pochyłe zejście do przejścia podziemnego. Na asfalcie żebraczka. A może żebrak. Trudno powiedzieć, bo twarz ledwie widoczna. Postać omotana łachami, klęcząco-wsparta na łokciach z dziwnie skręconym tułowiem. W rękach na wysokości twarzy, która prawie dotyka asfaltu, trzyma plastikowy pojemniczek na pieniądze. Początkowo coś tam, jakieś drobniaki do tego kubeczka wrzucałem, ale z czasem zacząłem się zastanawiać. Nie dawało i nie daje mi spokoju pytanie; jak człowiek w ten sposób poskręcany, może tak długo w tej niezwykłej pozycji na gorącu nieraz albo i na chłodzie trwając wytrzymać? I w jaki sposób w tym stanie na miejsce żebrania dociera i z tego miejsca gdzieś do swojego lokum wraca.
Ja też nie umiałem mu na to pytanie odpowiedzieć. Sprawy nie znałem, bo też tego właśnie żebrania, nie widziałem. Kawa się skończyła. Stuknęły zbierane przez kelnerkę filiżanki. Wyszliśmy na ulicę wprost pod kwestujące dziewczynki z WOŚP. Na ich widok Janek jakby się zasępił. Zaczął nerwowo gestykulować, robiąc mi na ulicznym chodniku akademicki prawie wykład.
– No i co z tego, że zbiorą pewnie ze 40 000 000 złotych. Jakaż to mała kropelka w odniesieniu do tego co wpływa do państwowej kasy z samych tylko składek ściąganych pracownikom i rolnikom w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. 40 000 000 w porównaniu z 40 000 000 000. Wyobrażasz to sobie?
W Ministerstwie Zdrowia zatrudnionych jest ponad 500 pracowników. Średnia płaca w tej instytucji to prawie 4000 złotych. W Narodowym Funduszu Zdrowia w 2010 roku pracowało 5028 ludzi, a średnie wynagrodzenie w tej instytucji wynosiło 5 400 złotych. Jeśli by to wszystko przemnożyć i zsumować, dodać okolicznościowe premie i nagrody, to mogłoby się okazać, że dochody z akcji WOŚP wystarczyłyby na niewiele więcej niż jednomiesięczne opłacenie pracowników zatrudnionych w Ministerstwie Zdrowia i w Narodowym Funduszu Zdrowia. A jeśli weźmie się jeszcze pod uwagę zakup dla tych instytucji biurowych sprzętów, opłacenie telefonów, dostępów do sieci internetowych, kosztów energii elektrycznej, centralnego ogrzewania, utrzymania budynków i środków transportu, zjazdów, narad, szkoleń sympozjów… Ech! Machnął z odcieniem rezygnacji ręką. Szkoda gadać!
Z uczucie ulgi przyjąłem propozycję pożegnania się z Jankiem Foremnym. Na dalszą rozmowę z nim, nie miałem już ochoty. Przynajmniej w tym jednym konkretnym dniu. W dniu 8 stycznia 2012 roku.